A A A

o Klubie

 

 

Wspomnienia Tadeusza Piaskowskiego: 60 lat Klubu Morskiego LOK w Węgorzewie

 

Rok 1952 widziany z dzisiejszej perspektywy był w życiu kilkunastoletnich chłopców, mieszkańców Węgorzewa, rokiem wyjątkowym. Kończyło się wspaniałe i beztroskie dzieciństwo. Zbliżał się czas kiedy należało zadecydować o swoich dalszych losach, a perspektywy życiowe widziane przez pryzmat ówczesnych realiów nie napawały optymizmem. Wielu z nas wychowywało się w niepełnych rodzinach. Wojna zabrała wielu mężczyzn a trudne czasy powojenne nie były łatwe dla tych, którzy z trudem adaptowali się w nowej rzeczywistości. Opiekowały się nami głównie kobiety, które z braku czasu, zapracowane ponad miarę nie zawsze radziły sobie z wychowawczymi problemami dorastającej młodzieży. Problemem jeszcze wówczas był brak integracji oraz wspólnoty celów wśród przybyszów z różnych dzielnic II Rzeczpospolitej i t.zw. autochtonów, czyli pozostałych tutaj Niemców. Sprawy te nie były wyłącznie problemem dorosłych, dotyczyły one również dzieci, które wychowane przez wojnę, zależnie od miejsc urodzenia jak i zamieszkiwanych części miasta, tworzyły nawzajem zwalczające się wspólnoty. Zdarzało się i tak, że wrogie sobie wspólnoty etnicznie polskie zawierały sojusze by uprzykrzać życie w rejonie ulic Kraszewskiego i Szpitalnej zamieszkałym przez ludność niemiecką. Myślę, że władzom miasta sytuacja ta była dobrze znana, ale nie znajduję odpowiedzi dlaczego na te głupawe występki nie reagowano. Szczerze zaniepokojeni takim stanem rzeczy byli niektórzy nauczyciele, ale głosy m.in. p. Jasionowskiej p. Wojnarowskiego czy ks. Krepsztula nie wydawały się być słyszane. Tak oto te nasze młodzieńcze temperamenty nie uśmierzane żadnymi autorytetami a umysły ogłupiane wszechobecnymi bredniami o walce klas, dyktaturze proletariatu i takimi innymi, sprowadzały na dość niebezpieczną drogę tych, których w niedorosłym wieku pozostawiono samym sobie. Próżnię po autorytetach zapełniali nasi nieco starsi koledzy, którzy mentalnie tkwili jeszcze w czasie wojennym , nie dając nam niestety najlepszego przykładu. Oczywiście byli i tacy, może nawet większość których dzieciństwo upływało w bardziej radosnej atmosferze i tak to opisałem w Kurierze Wegorzewskim przed 10 laty, ale podnoszony tutaj problem istniał równolegle i nie sposób go z perspektywy czasu nie zauważać. Kiedy tak wielu z nas trwało w dezorientacji dot. celów i wartości które powinny były zadecydować o dalszym życiu nadeszła jesień roku 1952 Był to dla mnie i dla wielu moich kolegów czas prawdziwie przełomowy. Wiedzieliśmy wcześniej, że przed wojną Węgorzewo było znaczącym ośrodkiem sportów wodnych. Świadczyły o tym zachowane nadrzeczne budynki, zdewastowane mariny i wraki żaglowych łodzi zalegające nadbrzeża. Owe wraki zanim zabrano je do Giżycka, służyły nam jako miejsca zabaw , którymi w wyobraźni wypływaliśmy na dalekie morza śladami piętnastoletniego kapitana lub Robinsona Cruzoe. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażaliśmy sobie wówczas, że podobnymi łódkami uda się nam wypłynąć na Mamry lub jeszcze dalej. To miało pozostać nieosiągalne. Odczuwaliśmy wielką tęsknotę za prawdziwą przygodą, ale nie widzieliśmy szansy na jej spełnienie. 

 

Na początku października owego pamiętnego roku rozeszła się wieść, że w szkole zawodowej ktoś zapisuje kandydatów do szkolenia żeglarskiego. Wiadomość tą przyjęliśmy początkowo z niedowierzaniem, ale popędziliśmy tam by sprawę zbadać na miejscu. Tak, to była prawda. Czytelnikom Kuriera Węgorzewskiego znane są opisane przeze mnie przed dziesięcioma laty, szczegóły naszego pierwszego spotkania ze zwiastunem dobrej nowiny Jurkiem Tyszko, który przez długi czas był nie tylko naszym instruktorem sztuki żeglarskiej, ale też przyjacielem, powiernikiem i jak się później okazało - życiowym przewodnikiem. Jego wykłady wspomagane świetnymi, własnoręcznie wykonywanymi na tablicy ilustracjami, przetykane barwnymi opowieściami o dziejach żeglarstwa i epoce wielkich odkryć były dla nas skarbnicą wiedzy o czasach w których okręty były drewniane a ludzie ze stali. Nareszcie znaleźliśmy drogę, która jak byliśmy przekonani zaprowadzi nas do wymarzonego celu. Niekoniecznie celem tym miało być poświęcenie się żeglarstwu lub innej służbie na morzu, chociaż wielu ten sposób na życie wybrało. Żeglarstwo według Jurka to również szkoła charakterów i droga przez życie, która niezależnie od obranej profesji powinna przebiegać w ten sposób, by wytrwale, niezależnie od stopnia trudności czynić to co jest naszą powinnością z zachowaniem wszystkich zasad fair play. Tą zasadę przyjęliśmy z wdzięcznością i każdy z nas usiłował ją stosować w późniejszym życiu. Nie było to proste, bowiem i warunki w tzw. minionym okresie były daleko niesprzyjające jej realizacji. Najważniejszym wszakże było to, że wskazany został cel, który ludziom stojącym u progu życia dawał jednoznaczną odpowiedź jak je należy układać. W gronie uczestników tego pierwszego w Węgorzewie kursu żeglarskiego nie było już podziału na ruskich zza Buga, cwaniaków z Mazowsza, czy dziadów z Lubelszczyzny. Staliśmy się jedną solidarną społecznością. Nieco później dołączył do nas autochton Ditek Horn i na krótko przed swoim wyjazdem do Niemiec bracia Wittowie z ul. Ogrodowej. Swoistym symbolem naszej integracji stała się pierwsza szkoleniowa DZ-ta, która otaczana wręcz nabożnym uwielbieniem swoich użytkowników, dostarczyła im niezapomnianych wzruszeń. Pływanie na niej wymagało zespołowego działania. Tutaj każdy znał swoje miejsce i wiedział, że jego błąd może zaważyć na bezpieczeństwie całego zespołu. Od tego czasu wzrosło w nas poczucie odpowiedzialności za innych co stało się początkiem ogólniejszej świadomości społecznej. Klub żeglarski stał się dla nas zatem pierwszą prawdziwą szkołą życia. Zaraz po powrocie ze szkoły i zjedzonym naprędce obiedzie, biegliśmy do Klubu, by przygotowywać łódki do sezonu, a latem całymi dniami żeglowaliśmy po Mamrach i Świecajtach odkrywając nieznane zakątki i prawdziwie ciesząc się życiem. Już w roku 1953 kilkunastu z nas z powodzeniem ukończyło dwutygodniowy kurs na stopień żeglarza w Olsztynie. Stopnie młodszego sternika i sternika jachtowego początkowo uzyskiwaliśmy na kursach w Olecku , Kruszwicy i Charzykowych. Od roku 1956 praktyczne egzaminy na stopnie żeglarskie można już było zdawać w Węgorzewie. W tym samym czasie sprowadzono do Klubu dwa bojery klasy Monotyp XV. Podobnie jak DZ-ta, również ta klasa pochodziła sprzed wojny i była konstrukcją niemiecką. Konstrukcją polską, były sprowadzone nieco później Weylandy, nazwane tak dla upamiętnienia ich projektanta i twórcy przedwojennego ośrodka sportów wodnych w Charzykowych p. Ottona Weylanda. Od tego czasu żeglowaliśmy przez cały okrągły rok, zaniedbując narty i łyżwy, których zimą rzadziej już używaliśmy. Uzyskując znaczące sukcesy w bojerowych regatach, nie wiedzieliśmy jeszcze, że kontynuujemy chlubne tradycje przedwojennego węgorzewskiego żeglarstwa lodowego, kiedy to w latach 30-tych XX – go wieku, właściciel tartaku w Ogonkach zdobywał w tej dziedzinie najwyższe laury. My mieliśmy swojego Czesia Jermakowicza odnoszącego sukcesy z których byliśmy dumni. Z czasem powstały zalążki sekcji motorowodnej, otrzymaliśmy łódkę z silnikiem od samochodu m-ki „Lublin”, którą opiekowali się bracia Jurek i Zbyszek Sadowscy.

 

Nadszedł dzień, kiedy musieliśmy na długo rozstać się z naszym obywatelem komendantem. Jurek Tyszko poszedł do wojska. Otrzymał przydział do okrętów podwodnych i służył tam do czasu przejścia na emeryturę. Starał się o szansę zostania oficerem, ale biografia jego ojca, uczestnika w wojnie bolszewickiej 1920 r. w czasie II wojny dowódcy AK na okręg Wysokie Mazowieckie i ojcostwo chrzestne Marszałka, całkowicie tą możliwość wykluczyły. Jego następcy, poza braćmi Zaleskimi, byli naszymi kolegami z okresu pionierskiego i każdy z nich przyczyniał się do rozwoju Klubu. Moja pamięć nie obejmuje ich wszystkich, mam kłopoty z chronologią, ale we wdzięcznej pamięci zachowałem postacie Cześka Bobra, Józka Pawlukiewicza, Antka Andrulonisa, Marka Jasionowskiego, oraz, a może przede wszystkim Mietka Piskorza, który w najtrudniejszym okresie transformacji ustrojowej, przyjął odpowiedzialność za nasz Klub i wyprowadził go na prostą. Jego piękną inicjatywą zakończoną sukcesem jest nadanie alei przy Klubie imienia braci Ejsmontów, którzy realizując młodzieńcze marzenia nas wszystkich, zaginęli w swojej ostatniej wielkiej wyprawie. Mietek / wspólnie ze swoją dzielną żoną Dzidką / wychował synów na ludzi kontynuujących jego marzenia. Jeden z nich jest kapitanem żeglugi wielkiej, najmłodszy szkutnikiem, a Darek przejął po nim schedę w Klubie a obecnie jest właścicielem jednej z największych węgorzewskich marin. Po tajemniczym pożarze klubowego hangaru wraz ze sprzętem i innych niezawinionych przez niego a dramatycznych okolicznościach, Darek zmuszony jest przejść na swoje. Wydawało się że egzystencja Klubu stała się przesądzona. Wtedy na horyzoncie ponownie pojawił się Tyszko. Zlikwidował swoje mieszkanie w Gdyni wraz z małżonką Wirą przybył do Węgorzewa, którego już od pewnego czasu był honorowym obywatelem. W porozumieniu z członkami Klubu i jego komandorem Jurkiem Litwinienko, przejmuje Tyszko odpowiedzialność za tą szczątkowo zachowaną instytucję. W taki to sposób, po blisko pięćdziesięciu latach historia Klubu Morskiego L O K w Węgorzewie zatoczyła koło.

 

W aktualnej sytuacji działalność Klubu pod innym kierownictwem byłaby niewielka, zwarzywszy na znikomość środków i sprzętu jakim ta instytucja dysponuje. Ale o Klubie jest głośno. Jest on w Węgorzewie i w województwie znany z niecodziennych inicjatyw. Szkoli żeglarską młodzież, stworzył prężną poza miejscową agendę / słynna Sekcja Kętrzyńska/, organizuje regaty, które znajdują miejsce w kalendarzu Polskiego Związku Żeglarskiego. Przy kościele Dobrego Pasterza, przy aprobacie tamtejszego duchowieństwa powołano Duszpasterstwo żeglarzy. Integruje społeczność żeglarską dzięki dorocznym balom i częstym spotkaniom towarzyskim. Wszystkie imprezy organizowane przez Klub opatrywane są pięknymi zaproszeniami wykonywanymi przez Jurka. Jego praca jest pracą społeczną w najpiękniejszym wydaniu. Klub właściwie nie ma swojego budżetu, lecz dzięki umiejętnej współpracy z władzami miasta i powiatu, oraz z przedsiębiorstwem „Keja”, które oddało w swoich budynkach pomieszczenia na biuro i szkolenia, postronnym obserwatorom może się wydawać, że jego działalność ma w miarę solidne finansowe podstawy. Wielu przyjaciół Klubu funduje okolicznościowe nagrody dla zwycięzców w regatach. Wyróżnia się wśród nich jeden z członków założycieli, mieszkający od lat we Francji Bogdan Gasik, który od roku 1989, kiedy już wolno mu było powracać do Kraju, nie opuścił żadnego rocznicowego święta. W latach 1999,2000 i 2004 miałem zaszczyt i prawdziwą przyjemność uczestniczyć w dalekich śródlądowych rejsach prywatnymi łódkami Mietka Piskorza pod banderą Klubu. W pierwszym rejsie było nas trzech weteranów, Mietek Jurek i ja. Był to rejs najkrótszy, bo tylko do Warszawy, ale atmosfera jaka mu towarzyszyła była niepowtarzalna. Kolejny rejs był do Ostródy. Wraz z Mietkiem, oraz Heńkiem Szkopem i na ostatnim odcinku z Wojtkiem Chybińskim / obaj z Fromborka/, przez Warszawę, Gdańsk i Frombork płynęliśmy szlakiem wielkiej przygody, której natura i okoliczności nam nie skąpiły. Uwieńczeniem tych żeglarskich doświadczeń organizowanych przez Mietka był rejs wodami Polski północnej, pod flagą UE do Świnoujścia, następnie morzem do Gdańska i stamtąd do Ostródy. Ten rejs w którym towarzyszył nam Irek Hurynowicz z Olsztyna, ogłoszony został przez Zarząd PZŻ, śródlądowo-morskim Rejsem Roku 2004. Od czasu kiedy marzyłem o dalekich podróżach, siedząc we wraku Karasia na nadbrzeżu dzisiejszej „Keji” minęło przeszło 60 lat. W międzyczasie wiele się wydarzyło, ale przez cały ten okres jedno pozostawało niezmienne. Ową niezmienność stanowiła świadomość, iż niezależnie od tego co niesie ze sobą życie jest takie miejsce w którym znajdzie się życzliwość, zrozumienie i pociechę. Gdzie świat wartości jest trwały a marzenia realizowane. Swoje w miarę udane życie zawdzięczam w dużej mierze Klubowi, jego założycielowi i tamtejszym przyjaciołom. Drodzy koledzy, pomimo dzielących nas odległości, przeżyliśmy wspólnie 60 lat. To właśnie Klub, jego atmosfera i charyzmatyczny komendant stworzyli wspólnotę, która tak długo przetrwała. Spotkajmy się po latach, by przeżyć raz jeszcze wzruszenia, które dawno temu nam towarzyszyły. Tadeusz Piaskowski.

 

Autor: Tadeusz Piaskowski / frombork@frombork.art.pl